Łączy dwie profesje, z których każda wymaga ogromnego zaangażowania. Szukając zajęcia, w którym brak monotonii, za to dostatek adrenaliny towarzyszącej ratunkowym akcjom – został strażakiem. Drugi fach miał – i to dosłownie – w rękach. Talent plastyczny rozwijał najpierw tylko z pasji. Z czasem po jego prace zaczęły się ustawiać kolejki. Marek Szatkowski, właściciel Pracowni Artystycznej ArtGarage w Nadolanach k/Sanoka, podzielił się z nami opowieścią o początkach swojej przygody z rysunkiem, malarstwem i aerografem.
To nie jest nasze pierwsze spotkanie. Przed laty Marek Szatkowski prezentował naszym Czytelnikom motocykl Suzuki Bandit 1200N, który ozdobił motywami nawiązującymi do Powstania Warszawskiego. Pokazaliśmy też jeden z jego murali, które można oglądać w Sanoku – przedstawia szarżę husarii. Tworzył lub współtworzył wiele projektów, o których w środowisku airbrusha było głośno, np. customowy motocykl Harley – Davidson New York-Rzeszów, z charakterystycznymi budowlami obu miast. To efekt współpracy z warsztatem Game Over Cycles.
Tym razem strażak artysta, opowiedział nam o początkach swojej pracy i podzielił się planami. A te są ambitne: – W wiosce, z której pochodzę, w Nadolanach buduję nową siedzibę. Zaryzykuję twierdzenie, że będzie to największa pracownia aerografu w Europie. A może i na świecie? – zastanawia się z uśmiechem. To będzie coś w rodzaju aerograficznego parku technologicznego, z dużą przestrzenią do organizacji warsztatów, lakiernią, w której da się pracować nad największymi samochodami ciężarowymi w Polsce.
Jaki geodeta? Zostanę strażakiem
Pytany o zdolności plastyczne, opowiada, że pierwsze popisy dawał jako dzieciak. – Mama pracowała w małym, lokalnym sklepiku. Oczywiście przychodziłem tam do niej. Gdy jej przeszkadzałem, wyciągała papier śniadaniowy. Mówiła: siadaj i rysuj!
Pamięta jak w gimnazjum nauczycielka „zleciła” mu prace związaną z militariami. A to właśnie go kręciło. Od zawsze lubił rysować to, co miało jakiś związek z techniką. – Żadnych kotków, piesków czy widoczków – śmieje się wspominając. Co ciekawe, z wszelkich zajęć plastycznych wiecznie był zagrożony, bo … chętnie robił prace dla kolegów – dzięki niemu zbierali piątki. – Robota dla siebie, jakoś nie dawała frajdy.
Do szkoły plastycznej nikt go nie wysłał: – I dobrze. Bo może byłbym dziś bezrobotny, albo miałbym szansę zostać docenionym po śmierci – puszcza oko.
Zapobiegliwi rodzice podpowiedzieli synowi szkołę: Technikum Geodezyjne. Po nim nie będzie trudno o pracę. Nie dyskutował – chciał się wyrwać z domu, z dużego gospodarstwa i tartaku. – W technikum był rysunek techniczny, mapy i bardzo potrzebna precyzja – mówi. – Tam nie o talent chodziło, a umiejętności i dobre narzędzia.
Od 11 roku życia, jak to nastolatek na wsi, działał w Młodzieżowej Drużynie Pożarniczej OSP Nadolany. Gdy jako przyszły geodeta jechał busem do szkoły, spotkał chłopaka przygotowującego się do egzaminu do Szkoły Aspirantów PSP w Krakowie. Pogadali i przepadł. Już wiedział, że geodety to z niego nie będzie. Zostanie strażakiem.
Najpierw trzeba było ukończyć średnią szkołę. W technikum ważna była precyzja, pomiary. – Dziś ta wiedza przydaje się na moich warsztatach muralu – podkreśla Marek Szatkowski. – Gdy moi kursanci trochę „fisiują”, pytam ich: co jest najważniejsze w malarstwie? Oni mi na to: talent itd. Ja odpowiadam: matematyka. Bo znajomość geometrii bardzo ułatwia pracę. Nie ma, że: „coś mi się nie zmieściło”, albo „uznajmy, że tak miało być”. Zawsze podkreślam: matematyka jest mega ważna. Pokazuję, jak mierzyć duże powierzchnie, nawet gdy nie korzystamy z laserów i innych pomocy. Wystarczy sznurek. Da się. Są sposoby. Skoro piramidy zbudowali bez laserów, to i mural namalować można.
W technikum był w jednej klasie z Marcinem Kardaszem. To dla niego ważna osoba: – Tworzy gównie murale, ale lata po całym świecie, mieszka techniki, jest cenionym artystą – opowiada Marek Szatkowski. – Wywodzi się ze starej gwardii sanockich graficiarzy. Też mnie ciągnęło do graffiti, chciałem malować, ale nie wiedziałem co. Zresztą tam wtedy każdy graficiarz miał swój teren. No więc rysowałem sobie na papierze, na początku kopiowałem coś z gazet, przerysowywałem z gazetek skejtowskich. To właśnie Marcin powiedział mi kiedyś: – Przestań, zacznij tworzyć samodzielnie, komponuj!
Jesteś nowy? Jesteś konkurencją
Pomogły zainteresowania militariami, historią. To właśnie związane z nimi tematy zdominowały potem pierwsze lata pracy z airbrushem naszego bohatera.
Po technikum zaliczył jeszcze „kawałek” geodezyjnych studiów, by ostatecznie je rzucić i spełnić marzenie – zostać strażakiem. Szkołę Aspirantów PSP skończył w Poznaniu Wcześniej, by zwiększyć szansę na dostanie się do wymarzonej szkoły, poszedł do wojska, czym przyprawił o palpitacje żeńską część swojej rodziny. Właśnie w wojsku, gdy po ostrym wycisku przyszedł spokój – służba w wojskowej straży pożarnej – po raz pierwszy zetknął się z aerografem. – Kumpel przywiózł aerograf sądząc, że to sprzęt do tatuażu. Zabrał bratu i oczekiwał, że zrobię mu dziarę – śmieje się Marek Szatkowski. To był już czas pierwszych filmików na Yuotube, czas zachłyśnięcia się tym, co można zrobić aerografem na motocyklu. Oglądał wszystko co dało się znaleźć w sieci. – W szkole średniej miałem MZ-kę. Gdy na pierwszym zlocie zobaczyłem zrobionego „po amerykańsku” choppera, aż mi serce ścisnęło. Pomyślałem, że nie było mnie stać nawet na jego oponę.
Pierwszy, sensowny aerograf (po przejściach z drugiej ręki) jaki sobie sprawił, to sprzęt modelarski firmy Paasche. – To był dla mnie wtedy mercedes – mówi.
Gdy wspomina dalej, w jego głosie pobrzmiewa nuta żalu: – Miałem ogromny zapał, jakiś plastyczny talent, chciałem by ktoś mi pokazał jak malować. Brakowało kogoś, kto po prostu pokaże jak to się robi. Ale wtedy każdego, nawet takiego chłopaka jak ja, traktowano jako potencjalną konkurencję. Kiedyś pojechałem na malowanie na żywo na rynku w Rzeszowie. Tamten człowiek z aerografem był pierwszym, którzy przyjął mnie ciepło. Dał do ręki sprzęt, zrobiłem kleksa i to wszystko. Dużo naopowiadał, ale żadnej wiedzy praktycznej nie zyskałem. Dlatego na swoich kursach staram się nie zagadywać, a pokazywać i mobilizować do do samodzielnej pracy. Bo nawet gdy ktoś zapomni czegoś z tzw. teorii, zawsze może do mnie zadzwonić, a najważniejsza jest praktyka.
Z człowiekiem z rzeszowskiego rynku miał później zaskakujące spięcie: – Gdy w ramach jednej z pierwszych swoich prac, naprawiłem pioruny na motocyklu kogoś, kto się przewrócił na swojej maszynie, zadzwonił i powiedział, że: „pioruny są jego! On je wymyślił!” I że nie wolno mi ich kopiować. To trochę tak, jakby ktoś oznajmił, że wymyślił bieganie. Skąd się dowiedział o moich piorunach? A z Naszej Klasy! Tam pokazywałem z dumą swoje „dzieła”. Tam zbierałem pierwsze wyrazy uznania, nawet jakieś zamówienia. Oj, zieloniutki byłem wtedy jeszcze, ale jakoś trzeba było zacząć – znów śmieje się nasz rozmówca. Doskonale pamięta pierwszy aerograf Iwata: – Precyzja, przewidywalność i powtarzalność nakładania wiązki farby, dawała niesamowity komfort. Uświadomiłem sobie, że to, co robiłem wcześniej „chińczykami”, to była po prostu rzeźnia.
Motocykle, kaski, hełmy i nie tylko
W 2012 r., już gdy pracował w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Lesku, założył firmę, którą nazwał Art Garage. – Żeby podkreślić swoje korzenie – zaznacza. W straży pracował i pracuje nadal na tzw. podziale bojowym, czyli w systemie zmianowym. Miał czas na pracę z aerografem. Kamieniem milowym w przekuwaniu pasji w dochodowe zajęcie był wspomniany Suzuki Bandit. – Wtedy takie prace z motywami Powstania Warszawskiego były na fali – przypomina Marek Szatkowski. Kolejnym krokiem naprzód był sanocki mural przedstawiający husarię. Po nim przyszły zlecenia na kolejne.Gdy dziś pytamy o jego ulubione prace, mówi o motocyklach, kaskach, hełmach strażackich. Te ostatnie najpierw były pamiątkami dla strażaków odchodzących na emeryturę. Wieść o strażaku Marku, który tworzy na hełmach cuda aerografem, rozchodziła się lotem błyskawicy. Potem zaczęła się seria hełmów dla strażackich mocarzy – startujących w zawodach Firefighter Combat Chellenge. Pierwszy odezwał się Rafał Bereza, potem Agnieszka Wojciechowska, której na Mistrzostwa Świata w Indiach, ozdobił hełm husarskimi skrzydłami, a na Dubaj przygotował – na życzenie zawodniczki – wizerunek Marii Skłodowskiej – Curie. – Agnieszka musiała stawić czoła wielu przeciwnościom. Dlatego na patronkę wybrała sobie naszą noblistkę – tłumaczy nam autor pracy.
Marek Szatkowski mówi, że miewa zlecenia „meblowe”. Na przykład maluje szafy na broń. – Zdarzają się też, że ktoś wymyśli sobie kuchnię w nowym dizajnie i to z personalizacją – tłumaczy. Niedawno malował profesjonalny ekspres do kawy, stylizowany na cadillaca. – Był zielony, miał dużo chromu. Teraz jest ognistoczerwony, ze szparunkami i motywami zakopiańskimi.
O zleceniach, typowych i wyjątkowych, może opowiadać bez końca. Podkreśla jedno: – Nie pracuję sam. Współpracuję z Markiem Dąbrowskim. On ogarnia wszystko lakierniczo: przygotowanie, baza. Potem ja grafikę, on klar i polerujemy razem.
W trakcie rozmowy wielokrotnie mówi, jak ważna i cenna jest zespołowa, uczciwie podzielona praca. Ma misję propagowania szerokiej współpracy: – To taka moja kampania: budowanie siatki kontaktów. Bo trzeba się rozwijać, a nie traktować jako zwalczającą się konkurencję. Jeśli ktoś zrobi coś świetnie, czuję się wywołany do tablicy, próbuję to przebić – tłumaczy. – Dla mnie to doskonała motywacja.
Marek Szatkowski współpracuje np. z pasjonatami starych URSUS-ów, ale i z jednostką GROM, zwłaszcza z fundacją Sprzymierzeni z GROM i Centrum Weterana Działań Poza Granicami Kraju które wspomaga weteranów. Co roku maluje dla nich kask przeznaczany na licytację. Współpracował też z firmą INDIAN przygotowującą motocykl na tegoroczną Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy: – Tydzień na realizację. Masakra! – łapie się za głowę i dodaje, że dziś już potrafi się śmiać z tej historii, która oprócz wielkiego wysiłku, kosztowała go 2,5 tys. zł mandatu, gdy mknęli nocą z żoną tunelem w stolicy. – Przynajmniej wiem ile wyciąga moje auto – znów puszcza do nas oko.
Współpraca, pomoc i szkolenia
Pytany o przełomowe momenty w swojej przygodzie z aerografem, opowiada historię z pewnej edycji poznańskich Targów Motor Show. Producent farb zaprosił go do malowania na żywo, w ramach promocji stoiska. – Podszedł do mnie wtedy polski szef firmy Iwata Wojciech Niedzwiedz. Zapytał dlaczego nie maluję ich aerografami. Odpowiedziałem, że mam jeden i to moja relikwia, sprzęt do zadań specjalnych. Nie używam na wyjeździe, bo mi jeszcze jakiś dzieciak zniszczy. Wtedy on powiedział mi tak: „wyślij mi mejla ze swoimi trzema życzeniami. Nie mogę ci niczego dać za darmo, ale po złotówce będzie uczciwie”. Nie potraktowałem tego poważnie, ale po przyjściu do domu wysłałem tego mejla. Przyszła paczka. Otworzyłem i się „rozkleiłem”. Siedziałem nad tym kartonem z 3 aerografami o łącznej wartości jakichś 8 tysięcy zł i niczego nie rozumiałem. Zadzwoniłem i mówię: nie ma tu żadnej faktury, jak ja się rozliczę? W odpowiedzi usłyszałem: „Niech ci służą, życzę ci wszystkiego dobrego, rozwijaj się”. Zatkało mnie. Współpracujemy, a oni dalej wyłapują talenty. Mocno wspomagają, a my ich swoją pracą reklamujemy.
Marek Szatkowski od kilku lat dzieli się swoją wiedzą, prowadzi warsztaty. Dla tych początkujących i tych, którzy chcą się doskonalić. Z myślą o młodzieży, której nie stać na opłacenie indywidualnych warsztatów, organizuje spotkania pod hasłem „pomaluj swój motocykl”: – Miałem już takich braci, nastolatków. Zyskali nowe umiejętności i wyjechali pomalowanym sprzętem.
Przysłowiowym oczkiem w głowie naszego rozmówcy jest najnowsze wyzwanie: buduje nową siedzibę. Zresztą połączoną z domem. Oczywiście w Nadolanach. – Jakieś 100 m powierzchni mieszkalnej i 350 m parteru tylko na aerograf – opowiada. – Na górze 200 m przeznaczonych na magazyn. Z pokojami dla kursantów.
Najważniejsza (oczywiście oprócz domu), będzie pracownia. Podzielona na 4 strefy: część na autoprezentację (gotowe prace), potem kolejną część na „brudną robotę”, typu klepanie blach, szpachlowanie, prace naprawcze, w końcu część z kabiną lakierniczą o wymiarach 6 na 12 metrów oraz przestrzeń do warsztatów związanych z muralami, w wersji Marka Szatkowskiego: mowa o muralach powstających na ruchomych płytach, które można montować na ścianach. – Wyjaśnię wszystko, począwszy od rozstawienie mobilnego rusztowania.
Nowa siedziba ma być swego rodzaju centrum zapraszającym do szerokiej współpracy, wymiany myśli i doświadczeń, także do pracy samodzielnej w udostępnionej przestrzeni.
Marek Szatkowski snuje kolejne plany. Żaden nie przewiduje przedwczesnego rozstania z zawodem strażaka. Śmieje się gdy dopytujemy. Za to zdradza, że w projekty, których się podejmuje, wkręca się wręcz za mocno. – Na szczęście mam żonę, która chroni mnie przed pracoholizmem. W odpowiednim momencie rzuca pytanie: „rozumiem, że zamieszkałeś już w tym garażu, tak?” I człowiek trzeźwieje. To ważne żeby czasem uwalniać głowę. Bo to co nazywaliśmy pasją, może się stać uzależnieniem. A gdy wejdziemy w to za daleko, świat, który był dla nas ważny zanim tę pasję odkryliśmy, po prostu zniknie. A tego przecież nie chcemy.
Autor: Iwona Kalinowska
Kask rajdowy to coś więcej niż ochrona – to część wizerunku kierowcy i zespołu. Malowanie …
O tym wyjątkowym motocyklu, który powstał w firmie G.O.C., można by napisać wiele – wiele …
Jak sam mówi jest w stanie namalować wszystko, od figur geometrycznych po czaszki i płomienie. …