Gdy wrzucam do sieci Pana nazwisko, wyświetla mi się Słupsk, Warszawa, teraz Belgia… Skąd się właściwie wziął Łukasz Łukasik, człowiek który oprawił w złoto Lamborghini Huracan, jeden z trzech samochodów na świecie bodykicie, stworzonym przez niemiecki Prior-Design?
Urodziłem się, kończyłem szkoły i większość życia spędziłam w Słupsku. Do Warszawy wyjechałem żeby zarabiać na życie, bo Słupsk był jednak dość niewielkim rynkiem. A do Belgii wyjechałem później spontanicznie. Już z żoną, układając sobie życie, pokazując co już potrafię i nieustannie ucząc się czegoś nowego. To było nowe wyzwanie.
A skąd branża lakiernicza i airbrush w Pana życiu? Uczył się Pan zawodu w szkole czy jest Pan samoukiem?
Zdecydowanie samoukiem. W Słupsku chodziłem do ogólniaka. Potem dwukrotnie zaczynałem studia na prywatnych uczelniach. Najpierw wybrałem prawo, potem marketing, ale nie odnajdowałem się w tym, mimo nawet dość dobrych wyników. To nie było to, co chciałem robić. Od dziecka byłem związany ze sztuką graffiti i jednocześnie, za sprawą ojca zakochany w motoryzacji. Startowałem też na gdańską Akademię Sztuk Pięknych, ale zabrakło mi 2 punktów.
Był pan klasycznym grafficiarzem, malującym na elewacjach i uciekającym przed policją?
(śmiech)No nie. Najczęściej malowałem graffiti do jakichś ośrodków kultury w moich okolicach. Mogłem się rozwijać w sposób legalny. Pracowałem jako handlowiec, a dorywczo prowadziłem sobie takie studio aerografu, które z czasem przekształciło się w warsztat blacharsko – lakierniczy. Musiałem się posiłkować lakiernictwem, bo aerografia była w mojej okolicy na tyle niszowa, że nie byłbym w stanie z niej wyżyć.
A kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z aerografem?
Na Boże Narodzenia , w wieku 14 lat, dostałem encyklopedię surrealizmu. Czytając o różnych artystach, trafiłem na wzmiankę właśnie o aerografie. Zacząłem szukać co to takiego i jeszcze w te same święta wydębiłem od mamy ten aerograf. Malowałem już wtedy sprayami, myślałem, że będzie podobnie. Ale aerografia okazała się na tyle trudna , a wybór narzędzia tak niewłaściwy, że po roku porzuciłem aerograf na 2 lata. Wróciłem do niego jako 17-latek. A w 2006 r., już jako 20 latek, otworzyłem firmę. Nie były to prace na poziomie, którym chciałbym się dziś chwalić, ale rozwijałem się. Od zawsze byłem fanem motoryzacji i do dziś nie wyobrażam sobie, że mógłbym malować coś co nie ma kół i silnika. No może kask (śmiech). Teraz, w Belgii prowadzę warsztat blacharsko – lakierniczy. To duża przestrzeń, ponad 600 m kw. Urządziłem go bardziej jak atelier. Do niedawna pracowałam z przyjacielem, teraz jestem sam, ale np. przy kompleksowych renowacjach, posiłkuję się specjalistami, z którymi współpracuję, elektrykami, tapicerami itd. Za to karoseria od początku do końca pozostaje w moich rękach.
Od Pana początków do tego spektakularnego projektu, nie minęło aż tak dużo czasu. Miał Pan szczęście. A może to efekt ciężkiej pracy?
Połączenie jednego i drugiego. Sporo życia zmarnowałem podejmując złe decyzje i idąc w złych kierunkach. Tak naprawdę , poziom, który dziś prezentuję, mogłem osiągnąć wcześniej. Tylko, że czasami trzeba dodatkowych bodźców, paradoksalnie trzeba się na czymś sparzyć, żeby do czegoś dojść. Udział w tym największym dotąd moim projekcie, zawdzięczam trochę szczęśliwym zbiegom okoliczności. No bo możemy być najlepszymi aerografistami na świecie, ale tak spektakularny projekt może się nam nie zdarzyć. Prawda jest taka, że malując ten sam projekt na aucie niższej wartości, nie osiągnąłbym takiego efektu. Jestem bardzo zadowolony, że udało się zdobyć zaufanie klienta na tyle, by powierzył mi swój samochód – taki samochód! – i powiedział: róbcie co chcecie. Bo klient do momentu premiery nie wiedział jak ten samochód będzie ostatecznie wyglądał.
Jak właściwie ludzie z belgijskiego magazynu motoryzacyjnego GR8 trafili do Pana?
To magazyn stricte tuningowy. Ja nie śledzę bacznie internetu i o pewnych akcjach dowiaduję się ostatni. Oni poszukiwali aerografisty w Europie, który chciałby zrealizować ciekawy projekt na ich samochodzie i rozważali różne nazwiska. Ktoś im mnie polecił i tak naczelny tego pisma trafił do mnie. To był koniec roku, a premiera auta miała się odbyć w kwietniu. Mało czasu. Zawsze wyznawałem zasadę, że lepiej podjąć ryzyko, niż potem żałować straconej okazji. Dlatego powiedziałem: zgoda.
Nie obawiał się Pan, że nie podoła? W końcu to Lamborghini…
Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyłem się przestraszyć (śmiech). Stosunkowo niedługo jestem w Belgii. Zdobywanie klientów nie jest tu łatwe, bo Belgowie są specyficzni. Jeśli się zaspokoi ich oczekiwania, stają się wiernymi klientami, dopóki ich w jakiś sposób nie zawiedziemy. Swoich klientów od początku starałem się pozyskiwać jakością, ale zaczynałem od pracy za darmo. Po to tylko, żeby znajomi na swoich maszynach reklamowali moją pracę. Żeby poczta pantoflowa zaczęła działać. I tak też się stało. Pojawienie się takiego wyzwania, było więc dla mnie kolejną szansą na zaprezentowanie moich możliwości. Uznałem, ze to będzie dla mnie doskonała reklama. Zakładałem, że czeka mnie kilka tygodni pracy. Skończyło się na czterech miesiącach. Liczyłem też na duży wpływ do budżetu firmy. Podczas kolejnych rozmów okazało się jednak, że … to ja mam być sponsorem.
Jak to?
Okazało się, że przyszli do mnie tylko z autem, zielonym Lamborghini. Miało tak zmienić wygląd, by zwracało jak największą uwagę. Reszta pozostawała po mojej stronie. Wystraszyłem się, bo to nie tylko ogromne koszty materiałowe, ale i koszt czasu pracy. Gdyby moja firma zatrudniałaby 10 pracowników zarabiających na utrzymanie firmy, a ja mógłbym się zająć tylko tym projektem, byłoby OK. A tu trzeba było poświęcić czas i stworzyć bardzo spektakularne dzieło. Udało się to dzięki współpracy z naszym rodzimym producentem lakierów, firmą Novol i teamowi, który wspomógł mnie w przygotowaniach do tego projektu. Spotkaliśmy się już podczas wcześniejszego zadania – przy fiacie 125 p, którego przygotowywałem z Novolem rok wcześniej. I tak większość niezbędnego materiału wziął na siebie Novol. Ja byłem odpowiedzialny np. za złoto, które potem pokryło auto. Podjąłem ryzyko, ale też byłem świadomy, że o lepszej reklamie trudno marzyć. W końcu jeśli uczestniczą w tym projekcie tak znakomite firmy jak Prior – Design i pojawiają się przy tym projekcie duże nazwiska, zyskam szansę wejście na wyższy level.
I stało się tak? Otworzyły się przed Panem kolejne drzwi?
Tak. Zdecydowanie pomogło mi ugruntować u klientów przeświadczenie o wysokiej jakości mojej pracy. Pojawiły się też dwa auta, nad którymi teraz pracuję, bezpośrednio związane z projektem Lamborghini. Co ciekawe, ten projekt otwiera nowe drogi, ale może też zamykać. Zauważyliśmy z żoną, że są ludzie których to moje nowe wyzwanie onieśmieliło. No bo: „skoro on robi już Lamborghini to ja swoim golfem do niego nie przyjadę. Pewnie jest drogi”. Trzeba więc tłumaczyć, że nie ma znaczenia, czy będę pracował nad wozem luksusowym, czy jego golfem, bo praca, jakość i zaangażowanie będą dokładnie takie same. Czasy są trudne, lakiernictwo musi konkurować z car wrappingiem. Tłumaczę, że w wyniku naszej pracy, powstaje produkt premium, absolutnie wyjątkowy. Ale to trudny marketing.
Wróćmy do Lamborghini, jak to się stało, że postawił Pan na złoto i azteckie motywy?
To był efekt [prawdziwej burzy mózgów. Wszystkie moje propozycje przedstawiałem mojemu przyjacielowi z Novolu Michałowi Kierczyńskiemu. Toczyliśmy wielogodzinne rozmowy. Najpierw myślałem o czerwieni , ale ten kolor tak często powiela się na rynku samochodowym, że zrezygnowałem. W końcu to żona, Marta powiedziała: złoty! A jeśli złoto, to postawiliśmy na złoto Azteków.
Słyszałam, że położyliście Państwo aż 33 warstwy lakieru! Dlaczego aż tyle?
Szczerze mówiąc, w ilości warstw już się pogubiłem, ale mam zapisane, że lakieru zużyliśmy 23 litry.
Pod nim jest prawdziwe złoto w płatkach. Chciałem użyć niczym nie wygładzonych, pomarszczonych płatków złota. A to wiązało się z grubą warstwą lakieru dla uzyskania lustrzanego efektu. Struktura złota miała być widoczna dla oka wewnątrz, ale z zewnątrz powłoka miała być nienaganna.
Były jakieś szczególnie stresujące momenty w Pana pracy?
Było kilka. Zresztą zawsze gdy wracałem o godz. 1 w nocy z warsztatu, byłem wystraszony, że wszystko idzie za wolno, że nie zdążymy. Ale to po prostu była bardzo czasochłonna praca. Kryzysowy moment nastąpił gdy wiadomo już było , że wybieramy złoto i tematykę aztecką, ale nie do końca sprecyzowany był wzór. W miejscu, gdzie pojawił się aztecki kalendarz , również z boku, pierwotnie miały się pojawić azteckie smoki. Spędziłem kilka dni nad tym, żeby ciekawie wyglądały. A na koniec wziąłem szmatę z rozpuszczalnikiem i je zmyłem. Bo moim zdaniem te smoki bardziej przypominały kłócące się dżdżownice. Stwierdziłem – tak nie może być! I to była dobra decyzja .
Podobno auto było gotowe na kilka godzin przed prezentacją?
Skończyliśmy o godz. 2 w nocy, a południe auto miało być uroczyście pokazane.
Denerwował się Pan? Jak zareagowali widzowie?
Byłem ogromnie przejęty Ale w głębi duszy spodziewałem się wielkiego WOW. A kiedy wreszcie Lamborghini ukazał się oczom wszystkich, nastąpiła absolutna cisza. Struchlałem, że się nie podoba. Na szczęście to była cisza spowodowana wrażeniem jakie zrobiło auto. Co ciekawe, chyba najdłużej milczał właściciel samochodu udostępniający go magazynowi. Na szczęście i jego milczenie wzięło się z podziwu. Nowa wersja jego Lamborghini bardzo mu się spodobała. Do dziś jesteśmy w kontakcie.
Jakie ma Pan teraz plany?
Realizuję dalsze projekty. Zdradzę , że pracuję z firmą Novol nad kolejnym samochodem, dużo starszym, ale nie mniej spektakularnym. Również będzie prezentowany w kwietniu. To renowacja . Chevrolet Chevelle z 1970 roku, ale z współczesnym silnikiem 6,2 litra.
Czego Panu życzyć?
Szeroko rozumianych sukcesów. Firma cały czas się rozwija, zleceń jest coraz więcej. Mam też dużo motocyklowych klientów, właścicieli motocykli Harleya Davidsona. Cały czas się uczę. Żona jest współwłaścicielką firmy. Ma swoja pracę ale bardzo mnie wspiera. Jest moim konsultantem specjalnym, dyrektorem finansowym i medialnym (uśmiech). Możecie mi więc życzyć żebym cały czas podnosił sobie poprzeczkę. Jeśli przestanę, trzeba będzie zmieniać branżę. Dziś wiem, że robię to co kocham. Gdyby mi zabrano lakiernictwo, chyba bym umarł. Nie wiem co innego mógłbym w życiu robić. Każdego ranka wchodzę do warsztatu uśmiechnięty, bo to moja pasja, konik. Zdarza się że czasem się nie zarobi, nawet trzeba dołożyć. Ale i tak uważam się za szczęściarza, bo mogę robić to, co kocham i mieć z tego chleb. Tego życzę każdemu.
Dziękuję bardzo za rozmowę
O tym wyjątkowym motocyklu, który powstał w firmie G.O.C., można by napisać wiele – wiele …
Jak sam mówi jest w stanie namalować wszystko, od figur geometrycznych po czaszki i płomienie. …
Malowanie kasku może być dość proste, ale dające satysfakcję lecz możemy też mieć bardziej skomplikowany …