Mogłaby uczyć przedmiotów artystycznych, ale szkolne obowiązki zniechęciły ją już na etapie praktyk. Nosiło ją. Szukała zajęcia i miejsca, w którym najlepiej by się odnalazła. Połączyła pasję malarską z fascynacją motoryzacją i wreszcie „dobiła do swojego portu”. Angelika Krupka gdy chwyta za pistolet (lakierniczy – uspokajamy) i aerograf, czuje że żyje. Od roku jej drogę dodatkowo rozświetla najważniejsza gwiazda – Julka. Córeczka.
Znajdziemy ją w Dębicy na Podkarpaciu. Tu prowadzi swoją firmę – Motorenovium. Ostatnie miesiące to czas powrotu do pracy w warsztacie po ponad rocznej przerwie spowodowanej narodzinami dziecka. Pojawienie się Julki wywróciło jej świat do góry nogami. Przy całym ogromie miłości do dziecka, bardzo za tym powrotem tęskniła. – Nie tylko za lakiernictwem czy za aerografem, ale też za kontaktem z ludźmi – tłumaczy nam. – Za historiami, które przynoszą wraz ze swoimi motocyklami. Za kawałkiem życia, którym czasem chcą się podzielić. Uwielbiam to. Jeszcze bardziej ten błysk w oku albo wręcz wzruszenie, gdy klient odbiera swoją wiekową maszynę, która np. przez całe życie była mu tak bliska, że postanowili zrobić z niej prezent dla wnuka.
Angelika Krupka od zawsze miała smykałkę do prac plastycznych. Jako dzieciak najbardziej lubiła farby. Liceum plastyczne było oczywistym wyborem. Potem studia pedagogiczne na kierunku edukacja artystyczna. Gdy zdobyła licencjat, na studiach magisterskich miała się pojawić grafika komputerowa. Czuła, że to może być to. Ale kierunku nie otworzono. Pani pedagog z dyplomem stwierdziła, że brakuje jej cierpliwości do nauki dzieci. Przez dwa lata pracowała przy realizacji unijnego projektu dotyczącego odnajdywania się młodych ludzi na rynku pracy. Chciała spróbować czegoś zupełnie innego i wyjechała za granicę. W Austrii pracowała w gastronomii. Pod presją, w cztery miesiące nauczyła się języka: – Potrafiłam się nieźle dogadać – mówi. – Wygląda na to, że przyparta do muru działam najskuteczniej i bardzo szybko – śmieje się podczas rozmowy z nami.
Radziła sobie bardzo dobrze, ale kipiący kulturą Wiedeń, z muzeami pełnymi dzieł mistrzów, ze sztuką nowoczesną dostępną nawet na ulicy, znowu rozbudził tęsknotę za malarstwem. Zaczęła dodatkowo zarabiać tworzeniem murali we wnętrzach mieszkań. – We wszystkim tym dobrze się odnajdywałam, ale nie ze wszystkim dobrze się czułam. Postanowiłam zacząć pracę na własny rachunek. Już Polsce.
W Austrii nauczyła się ważnej rzeczy: przy wyborze zawodu, płeć nie ma znaczenia. – Najbardziej cenionym mechanikiem, o którym wielokrotnie słyszałam od znajomych, była tam kobieta. Normą były panie inżynier pracujące na budowach. Lakierniczki, szefowe firm budowlanych.
Pierwsze doświadczenia z aerografem wspomina tak: – To było jakieś chiński wytwór. Nie słuchało mnie, pluło farbą. Coś strasznego. Ale „piłowałam” go tak długo, aż w końcu nawet nim zaczęłam dawać sobie radę. Przeszukiwałam internet, śledziłam gwiazdy airbrusha.
Zapisała się na kurs. Potem kolejny. – Bardzo mnie to wciągnęło – przyznaje. – Poznałam też świetnych ludzi.
Postanowiła pracować współpracując z jakimś lakiernikiem. Zainteresowanego zleceniami dla początkującej w branży dziewczyny, znalazła z dużym trudem. Pierwszym, poważnym zleceniem był dziecięcy kask. Dla dziewczynki. Zamiast słodkich kwiatków zażyczyła sobie … logo Red Bulla. – Namęczyłam się z kładzeniem klaru, ale się udało – wspomina z uśmiechem.
Wkrótce lakiernik z którym współpracowała od jakiegoś czasu oznajmił, że wyjeżdża za granicę. – Zostałam ze zleceniami.
Z pomocą przyszedł sąsiad, właściciel lakierni samochodowej. Nauczył podstaw: – Pokazał tu taka gradacja, taki podkład. Chłonęłam wszystko co mówił, co pokazywał. Chcąc nauczyć się jak najwięcej, zatrudniła się u lakiernika. Powoli rozsmakowywała się w samodzielnej pracy. Ale też przekonała się, że praca nad samochodami, nie „kręci” jej tak, jak motocykle. Skorzystała z unijnego dofinansowania i zabrała się ostro do roboty.
Dziś zajmuje się renowacją oraz realizacją fantazji klientów, którzy chcą odmienić, odświeżyć swoje maszyny. Lista klientów rosła głównie za sprawą poczty pantoflowej. Zrobiła maszynę komuś z klubu motocyklowego, przyszli jego koledzy. – Zaczęły mi robić frajdę telefony z prośbą o uratowanie uszkodzonego lakieru, bo „słyszałem, że pani jest dobra i sobie z tym poradzi” – śmieje się Angelika. – Skrzydełka rosły, ale została świadomość, że trzeba się dalej szkolić.
I tak na jej szkoleniowym szlaku znalazł się między innymi kurs pinstripingu, malowania ornamentów specjalnymi pędzlami. – Fajna rzecz, świetny kurs. Trzeba mieć bardzo pewną rękę. Choć nie korzystam często z tej techniki, to nie wykluczam, że kiedyś będę po nią sięgać – zapowiada.
Angelika pracuje w swoim warsztacie, który zostawił jej tata – mechanik. Przebudowuje go, przeorganizowuje, chce urządzić po swojemu. Jej klienci przywożą wysłużone emzetki, którym chcą dać nowe życie, albo i Harleye. Projekty powstają po rozmowie z klientami. – A do tych rozmów naprawdę mam słabość – przyznaje pani lakiernik. – Pamiętam starszego pana, który przywiózł mi starą, niemiecką Victorię i powiedział, że kupił ją kiedyś dla żony. Maszyna stała w garażu, a teraz chciałby ją odnowić na ich 50. rocznicę ślubu. Tego mi było trzeba! Rozpłynęłam się, widząc oczami wyobraźni zakochaną parę na tej Victorii – opowiada rozbawiona Angelika.
– Wybraliśmy kolory: błękit z granatowymi szparunkami. Odbierający motocykl właściciel był zachwycony! Ja też w skowronkach, więc mówię: „bardzo chciałabym zobaczyć na tym motocyklu pana żonę, serdecznie zapraszam. Może zajedzie?” A on na to: „oj nieee. Ona nie ma prawa jazdy”. „Nic nie szkodzi, proszę przyjechać razem” – zachęcałam dalej. I wtedy usłyszałam, że właściwie, to żona jeździć nie chce, bo się boi – śmieje się Angelika. – Okazało się więc, że mój klient zrobił prezent głównie sobie. Ale ponoć pani lubiła podziwiać piękne motocykle.
Gdy pytamy jak Angelika odnalazła się w zdominowanej przez mężczyzn branży, młoda kobieta znów przywołuje Austrię: – Może gdyby nie tamte doświadczenia, nie zdecydowałabym się na ten biznes w Polsce – odpowiada po namyśle. – Kiedyś uznałam, że muszę kogoś zatrudnić – dodaje. Znalazłam chłopaka. No nie radził sobie. Rozstaliśmy się. Przyszła dziewczyna i okazała się świetna, pojętna, uważna. Dziś studiuje prawo – uśmiecha się Angelika. – Ale obie wspominamy ten wspólny czas bardzo dobrze.
Ale początki kosztowały ją sporo stresu: – Jadąc do mieszalni, czy po jakieś materiały, przygotowywałam się jak do egzaminu, żeby nie chlapnąć jakiejś głupoty – mówi. – Te obawy okazały się niepotrzebne, bo wszędzie przyjmowano mnie świetnie. Profesjonalnie i życzliwie.
Angelika pamięta za to nieprzyjemną historię z człowiekiem, który zadzwonił, powiedział o co chodzi, a potem zażądał rozmowy z szefem, albo lakiernikiem. – Powiedziałam uprzejmie, że jednego i drugiego ma przy telefonie. Rzucił drwiąco coś w rodzaju: „ i mam uwierzyć, że pani sobie poradzi?”. Przyjęłam chłodno jego postawę, starając się szybko zakończyć rozmowę. Zapisałam jego numer w telefonie pod hasłem, którego cytować nie wypada. Po paru miesiącach znów zadzwonił, ale zdecydowałam, że nie będę odbierać. To był jedyny klient, któremu odmówiłam współpracy. Do tej pory zdarza się, że wyczuwam w głosie rozmówcy, który dzwoni po raz pierwszy, pewne zaskoczenie. Ale wystarczy, że zamienimy parę zdań i wszelkie wątpliwości znikają.
Narodziny Julki to wielkie szczęście, ale powrót do pracy okazał się fantastycznym zastrzykiem energii: – Już w ciąży odstawiłam wszystkie farby, lakiery. Unikałam chemii. Czasem miałam tak wielką ochotę popracować, że zdarzały się chwilę, że zamiast planować wystrój pokoiku, przeglądałam strony z nowym sprzętem i dumałam nad tym, w co doposażę moją pracownię. Do warsztatu zaglądał właściwie tylko mój partner. To z zawodu logistyk, również fan motoryzacji. Oczywiście cały czas mnie wspierał, ale też doskonale wiedział, że będę chciała jak najszybciej wrócić do renowacji, malowania, spotkań z klientami. Długo bym bez tego nie wytrzymała. Swoją drogą, jest chyba jednym z nielicznych mężczyzn w kraju, którego żona ściga za nieodłożenie na miejsce jej narzędzi – śmieje się Angelika. – A czasem i wyprasza z warsztatu.
Kask rajdowy to coś więcej niż ochrona – to część wizerunku kierowcy i zespołu. Malowanie …
O tym wyjątkowym motocyklu, który powstał w firmie G.O.C., można by napisać wiele – wiele …
Ten motocykl to prawdziwa legenda. Chyba wszyscy kojarzą go ze słynnej komedii „Nie lubię poniedziałku”. …