Małgorzata i Marek Rębiś z Kołobrzegu uwielbiają podróże, ale na zorganizowanej wycieczce byli raz. Bo nie ma to jak wyprawa własnymi szlakami. Najlepiej do miejsc, w które rzadko zapuszczają się turyści. Zależało im zawsze na maksimum wolności i niezależności. Idealnym środkiem lokomocji okazał się więc dla nich kamper. Ten, którym wkrótce wyruszą w kolejną, rodzinną podróż, jest do nich dopasowany jak ulał. To dlatego, że zbudowali go sobie sami. To Mercedes Sprinter poddany poważnej metamorfozie. Prawie wszystkie prace wykonali własnoręcznie.
Gdy zostali parą brali namiot, wsiadali w pociąg i ruszali w Polskę. Na przykład na miesiąc w góry. Samodzielne wybory i odkrywanie uroków miejsc, niekoniecznie tłumnie odwiedzanych sprawiły, że podróże stały się ich pasją. Gdy pojawiło się pierwsze auto, zafundowali sobie większy namiot. Prawdziwą rewolucją był zakup Renault Espace– samochodu, który dawał się wykorzystywać jako coś w rodzaju mini kampera. Poczuli się , naprawdę niezależni. Ale podróż wiązała się z nieustającym rozpakowywaniem i pakowaniem, przekładaniem i upychaniem rzeczy „okołokampingowych”. Zaczęli się więc rozglądać za wygodniejszym transportem. – Nie szukaliśmy niczego nowego, nowoczesnego. Nie tylko z powodów finansowych – tłumaczy Marek Rębiś. – Mamy duży sentyment do starej motoryzacji. Przy dokonywaniu wyboru duże znaczenia miała niska awaryjność i łatwość w dokonaniu ewentualnej naprawy. Chodziło o prostą konstrukcję, którą sam, w kryzysowej sytuacji mógłbym doprowadzić do ładu. Szukałem dobre pół roku, w końcu zwróciłem uwagę na Volkswagena T3 Westfalię. Rocznik ‘86. z podnoszonym dachem. Miał go u siebie pewien mechanik z Katowic.
Tego VW zostawili u mechanika podróżujący po Polsce Niemcy, gdy samochód zespół się im gdzieś pod Krakowem. Naprawił, zadzwonił do Niemiec i usłyszał, że właściciele nie są już zainteresowani tym samochodem. W ramach rozliczenia za usługę może go sobie zatrzymać. – I tak trafił do nas – mówi pan Marek. W rodzinie … jest do dziś. W końcu był ich objazdowym domem przez około 10 lat. – Czasem zdarza mi się jeździć nim do pracy – dodaje z uśmiechem – Zjeździł tysiące kilometrów. Najdalsza trasa, którą pokonał? W linii prostej 2,7 tys. km, wyprawa do Grecji. Ale najwięcej dróg przejechał na Bałkanach, bo tę część Europy rodzina Rębiś pokochała całym sercem. Westfalia nie zawiodła ich nigdy. – No chyba, że pojawiały się jakieś drobne usterki, z którymi szybko uporałem się sam – dodaje pan Marek.
Nasz rozmówca zawodowo z motoryzacją, z mechaniką nie ma nic wspólnego – to z wykształcenia leśnik, który pracuje w sklepie żeglarskim w Kołobrzegu
Westfalii zmienił silnik, bo oryginalny – 1,6 był jednak trochę za mały. Bo nie dość, że takie załadowane, turystyczne auto dużo waży, to ich Bałkany to tereny górzyste. Zresztą modyfikacji było więcej – podnieśli zawieszenie, powiększyli koła. Powstał całkiem sporych rozmiarów samochód z bagażnikiem na rowery i kajak. Już wtedy przy aucie z panem Markiem ramię w ramię pracowała żona. Co ciekawe, z zawodu kosmetyczka, pracująca w jednym z kołobrzeskich hoteli.
Ten pierwszy kamper przeszedł też remont blacharsko-lakierniczy, w którym świetnie spisały się materiały lakiernicze produkowane przez firmę TROTON: m.in. poliuretanowe masy klejąco-uszczelniające, podkłady oraz poliuretan SEALINE. Produkty z linii pielęgnacyjnej i pasty polerskie też się przydały. Przez ponad 10 lat wyjeżdżali Westfalią na swoje kamperowe wyprawy w każde wakacje. Nawet wtedy, gdy na świat przyszedł ich synek – Bruno. Ten dom na kółkach okazał się przyjazny i dla takiego malca.
Ale i na zmianę Westfalii w końcu nadszedł czas. – Zaczęliśmy się rozglądać za czymś wygodniejszym – opowiada dalej pan Marek. – Wyznaczyliśmy z żoną kilka priorytetów. Nowy samochód musiał mieć łazienkę, której nie było w Westfalii, łóżko, które mogłoby pozostawać zawsze rozłożone – żeby po długiej jeździe nie dokładać sobie roboty z całym ceremoniałem szykowania spania. Samochód miał też pozwalać na zachowanie wyprostowanej sylwetki – bo trzeba szanować kręgosłup. No i co najważniejsze – miał mieć napęd na cztery koła.
Już na poważnie zaczęli poszukiwania ogłoszeń ponad 1,5 roku temu. Jeszcze przed wybuchem pandemii i przed całą masą ograniczeń w branży turystycznej, które przełożyły się na prawdziwy boom na kampery.
Rynek używanych samochodów z napędem na cztery koła, które da się przerobić na kamper jest dość ograniczony, więc: – Właściwie mieliśmy do wyboru Mercedesa Sprintera albo Citroena Jumpera. Ten pierwszy bardziej nam się podobał.
Pan Marek podzielił się kiedyś na Facebooku refleksją, że ma problem, a szuka nowego kandydata na kamper od dawna. Dobrze zrobił! Natychmiast odezwali się zainteresowani sprzedażą. – Jeden sprinter był za drogi, drugi za brzydki, trzeci zbyt zniszczony – wylicza. – Ale pewien człowiek z Kościana też wysłał nam zdjęcie swojego sprintera z 2003 r. i zaintrygował nas. Poprosiłem o więcej zdjęć. Okazało się, że to samochód, który był już ostatnio używany jako kamper. A został kupiony w Niemczech, gdzie służył właścicielowi pasieki. Jeździły nim więc głównie pszczoły. Pojechałem z teściem do Kościana, obejrzeliśmy i po tygodniu samochód był nasz.
Niby był zrobiony, ale nie pod ich potrzeby. Wyrzucili wszystko. Całe wyposażenie. Zdemontowali podłogę i wtedy okazał się, że w ich nowym domu na kółkach jest mnóstwo starego miodu, wosku pszczelego i … pszczół. Długo wymiatali z zakamarków setki jeśli nie tysiące martwych owadów.
Z mechaniką było całkiem nieźle, ale wnętrze dostosowane do ich potrzeb budowali od podstaw. – Całe wyposażenie, oczywiście poza sprzętem typu kamperowy zlewozmywak czy toaleta, kuchenka itp., zrobiliśmy sami – wylicza pan Marek. – Gdy pojawiały się opcje: można kupić albo zrobić własnymi rękami, wybieraliśmy to drugie. Razem z żoną zaprojektowaliśmy wnętrze. Trochę podglądaliśmy rozwiązania z innych kamperów. Wszystko robiliśmy domowymi sposobami, bez bardzo specjalistycznych narzędzi.
Wykorzystali głównie sklejkę, która pokryła drewniane konstrukcje. – Tylko elektrykę w całości zostawiłem koledze – słyszymy. – Bo nie znam się na tym. Nie chciałem ryzykować jakiegoś zwarcia. Za to łazieneczka z ciepłą wodą, to moja robota.
Żona pana Marka zadbała też o efekt wizualny. Ale to była już prawdziwa wisienka na torcie.
Wcześniej małżonkowie stanęli przed wyzwaniem – chcieli mieć łóżko na stałe, umieszczone w poprzek auta. A tu za wąsko! Poszerzyli więc tę część samochodu. Dziś z zewnątrz wyraźnie widać miejsce, w którym Sprinter jest o ok. 10 cm szerszy każdej strony. – Żeby osiągnąć ten efekt, trzeba było wypruć w zdrowej blasze odpowiednie otwory – mówi pan Marek. – Muszę przyznać, że towarzyszyło nam dziwne uczucie gdy w zasadzie demolowaliśmy samochód – śmieje się na wspomnienie. – Bolało gdy chwyciliśmy za wyrzynarkę. Ale też nie byliśmy w tym pionierami. Ktoś już wpadł na takie rozwiązanie. Można kupić takie gotowe zaślepki z żywicy, tylko trzeba je oszlifować i przygotować do wkręcenia. Montowaliśmy je potem na śruby, używając też masy poliuretanowej TROTON, podkładu epoksydowego i malując RANGERSEM. Co ciekawe, zrobiliśmy to wszystko w jeden dzień, na wygodniejszym do zaparkowania miejscu przed domem znajomego. Musieliśmy wszystko zamknąć, zakleić, przyśrubować w ciągu kilku godzin, bo jakoś trzeba było tym samochodem wrócić do domu.
Ze Sprinterem walczyli po pracy wieczorami. Wszystko dokładnie przemyśleli. Nauczeni doświadczeniem, zrezygnowali z wielu przedmiotów umieszczanych zwykle w kamperach. – Wyeliminowaliśmy to, co uznaliśmy za zupełnie nam zbędne. Na przykład telewizor, jakąś elektronikę. Nie jedziemy przecież po to żeby spędzać czas przed telewizorem. Za to wszystkie szafki koniecznie musiały mieć blokady, bo my zjeżdżamy z asfaltu na dziurawe drogi i gnamy gdzieś w góry albo doliny.
Po pół roku pracy wyjechali w trasę. Oczywiście na swoje ukochane Bałkany. Przez Węgry, Serbię, Czarnogórę, Albanię, Bośnię i Hercegowinę, Macedonię. – Nigdy nie zostajemy dłużej w jednym miejscu – mówi pan Marek – Dzień, najdalej dwa i ruszamy dalej. Cały czas jesteśmy w ruchu. Zatrzymujemy się w miejscu, które się nam podoba. Na tym polega urok naszej przygody, że nawet nie mamy szczegółowego planu. Zostajemy tam, gdzie jest fajnie. Oczywiście jeśli wolno, bo nie wszędzie jest to dozwolone. Nie można też przesadzać ze spaniem na dziko. Zanim człowiek zacznie wystawiać swoje rzeczy, trzeba spróbować ustalić właściciela terenu, poznać obowiązujące zasady. Często nie ma kogo pytać – bo wybieramy miejsca trudno dostępne, dalekie od turystycznych szlaków. Ale musimy cały czas mieć świadomość, że jesteśmy tam gośćmi. A my chcemy być mile widziani.
Ich podróże to nie tylko kontakt z naturą, ale i spotkania z ludźmi. Tymi, którzy są w drodze, jak oni i tymi, którzy są gospodarzami odwiedzanych miejsc. Na Bałkanach narodziły się nowe przyjaźnie. Między innymi z rodziną, w której ich syn, Bruno, zyskał trzecią babcię. Co roku czeka na przyszywanego wnuka i całą rodzinkę z Polski.
Ich mercedes prawdopodobnie wkrótce zmieni kolor. Zresztą pracy nad kamperem idealnym, skrojonym na miarę, będzie więcej. – Jesteśmy przed budową bagażnika dachowego i instalacją solarną – słyszymy. – Mamy prowizorycznie zamontowaną tę starą, z Westfalii. Będą nowe panele i dalekie oświetlenie. No i jeszcze przed nami konserwacja podwozia. A wiosną kolejna podróż!
Przygody rodziny z Kołobrzegu można śledzić na ich profilu na Facebooku, gdzie prowadzą bloga, pod nazwą Gray Wolf.
O tym wyjątkowym motocyklu, który powstał w firmie G.O.C., można by napisać wiele – wiele …
Firma TROTON po raz 21. z rzędu została wyróżniona prestiżowym tytułem „Przedsiębiorstwo Fair Play”. To …
Ten motocykl to prawdziwa legenda. Chyba wszyscy kojarzą go ze słynnej komedii „Nie lubię poniedziałku”. …